niedziela, 15 marca 2015

Rozdział dwunasty



Rozdzieliliśmy się po powrocie do domu. Zgubiłam się w tłumie i w swoich myślach. Czy to naprawdę się wydarzyło? Znowu?!
Na ustach wciąż czułam jego smak, w myślach odgrywałam moment, w którym przyciągnął mnie do siebie, a nasze ciała momentalnie się do siebie dopasowały, rzeczywistość wokół mnie była rozmazana.
Usiadłam na fotelu w rogu salonu, z daleka od tłumu i wszystkich znajomych twarzy.
Patrzyłam się przed siebie, gdy nagle Noah wszedł do salonu i jak zawsze przyciągnął moją uwagę. Nie mogłam uwierzyć, że zachowywał się tak naturalnie, jak gdyby zupełnie nic się nie wydarzyło. Przeszedł przez pokój i usiadł na kanapie koło jakiejś rudowłosej, szczupłej dziewczyny. Wyglądała, jakby przez ostatnie trzy dni nie miała nic w ustach.
Nie słyszałam ich rozmowy, ale widziałam, jak Noah pochyla się nad nią, by powiedzieć jej coś na ucho, widziałam gęsią skórkę na jej ramionach i wiedziałam wtedy, że ona, tak jak ja, nie jest obojętna na obecność chłopaka. Uśmiechnęła się i potargała mu włosy, jak gdyby był jej młodszym bratem, chociaż zrobiła to tak delikatnie, że trudno było mi uwierzyć w taki zbieg okoliczności. Pocałował ją w policzek, a niewidzialna igła wbiła się mocno w moje serce.
Pocałunek w policzek to nie powód do zazdrości. Szczególnie, kiedy nie wiesz, jakie są relacje między tobą, a osobą, na którą patrzysz. A jednak zabolało. A bolało jeszcze bardziej, kiedy dziewczyna przekręciła głowę w jego stronę i pocałowała go delikatnie w usta. Zupełnie nie jak siostra.
Bardziej zaskoczony ode mnie był chyba tylko Noah, a jednak nie odsunął głowy, tylko z powagą patrzył się na jej usta. Powiedział coś, nie wykazując odrobiny rozbawienia, a ona zaśmiała się i pocałowała go znowu. Wzruszyła ramionami.
Z jednej strony chciałam wiedzieć, o czym rozmawiają, ale z drugiej, o wiele silniejszej strony, chciałam zapaść się pod ziemie i wyrzucić ten obraz z mojej pamięci już na zawsze. Odwróciłam zaszklone spojrzenie.
Przed chwilą czułam się szczęśliwa w ramionach Noah, a teraz patrzyłam, jak całuje kogoś innego. Jak to świadczyło o mnie? Jak to świadczyło o nim?
Z nikąd przede mną pojawiła się Sophie.
- Jak się bawisz Jas? – powiedziała głośno, przekrzykując muzykę.
- Beznadziejnie – mruknęłam, unikając jej spojrzenie. Nie chciałam, by zobaczyła po mnie, że jestem o krok od załamania się na oczach tych wszystkich ludzi zebranych w pokoju. – Chcę wracać do domu i przespać się trochę.
- Też o tym myślałam. Sam powiedział, że może nas zawieźć, nic dzisiaj nie pił.
Przypomniałam sobie Sama, który grał na bębnach w zespole z Oliverem i Noah, wyglądał na rozsądnego. Kiwnęłam głową i dałam się zaprowadzić na zewnątrz, ignorując Noah i rudowłosą dziewczynę, którzy wciąż siedzieli na kanapie w salonie. Nie zerknęłam, by dowiedzieć się co konkretnie robili.
Wróciliśmy rozklekotanym fordem Anglią Sama do naszego mieszkania. Na górze obie usiadłyśmy przy blacie kuchennym i zamilkłyśmy. Chyba żadna z nas nie miała ochoty iść jeszcze do łóżka.
- Muszę ci coś powiedzieć – odezwała się w końcu Sophie. – To znaczy… Chyba już wiesz, ale i tak chciałam ci to powiedzieć osobiście, bo ostatnio nie byłam zbyt dobrą przyjaciółką.
- Bywało gorzej. – Próbowałam rozładować sytuację, ale chyba mi nie wyszło, bo żadna z nas nie była w nastroju na żarty. – Co takiego chciałaś mi powiedzieć?
- Ja i Oliver wróciliśmy do siebie… i przepraszam, że tak cię ignorowałam ostatnio.
- Nic się nie stało – mruknęłam. – Ja też chcę ci coś powiedzieć.
- Tak?
Wpatrzyłam się w swoje dłonie.
- Noah mnie pocałował…
- Dzisiaj?! – Sophie wyglądała na zaskoczoną.
- Tak. Ale to nie ważne. Minutę później całował już inną, więc chyba powinnam podejść do tego tak jak on – zapomnieć, zanim zrobi się z tego coś poważnego.
Miałam łzy w oczach, ale nie dawałam po sobie poznać, jak bardzo roztrzęsiona się wtedy czułam. Sophie złapała moje dłonie i ścisnęła je mocno, pocieszająco. Właśnie dlatego unikałam jakichkolwiek zwierzeń, nienawidziłam tego uczucia słabości, jakie dawali mi ludzie, którym mnie było szkoda.
- Nie musisz tego robić. Wszystko w porządku – powiedziałam, zabierając dłonie z jej uścisku i chowając je między kolanami. – Wszystko jest okay – powtórzyłam, żeby przekonać samą siebie, zabrzmiało bardziej wiarygodnie niż za pierwszym razem.
- Nie udawaj, Jas. Wiem, jak się czujesz. Przecież wiem, że zawsze chciałaś być z Noah.
- Wcale nie… - Głos mi się załamał, co kompletnie zepsuło cały efekt. Starłam szybko łzy z policzków i wstałam od stołu, idąc do swojej sypialni. Nie chciałam, żeby Sophie widziała jak płaczę.
- Może pójdziemy gdzieś jutro razem? Spędzimy cały, babski dzień na mieście, albo coś?
- Nie mogę, jutro jadę do Sheffield. – Przypomniałam sobie, że nie miałam jeszcze okazji, by powiadomić Sophie o swoich planach. – Chcę odwiedzić sierociniec.
- Ty nigdy nie chcesz go odwiedzać. – Sophie powiedziała coś, co tylko my dwie mogłyśmy wiedzieć, a tylko ona mogła wypowiedzieć na głos.
- Kiedyś trzeba się przełamać – szepnęłam i zamknęłam za sobą drzwi swojej sypialni.

Obudziłam się o świcie z planem w mojej głowie. Postanowiłam ignorować fakt, że James miał mi towarzyszyć podczas podróży do Sheffield. Nie odezwał się do mnie ani razu od czasu naszej wizyty w Świecie Stróży, a więc stwierdziłam, że nie obchodzi go to, co rozkazała mu Rada Czterech. Zarezerwowałam bilet pociągowy i zebrałam się do wyjścia przed ósma rano, by nie obudzić Sophie.
Jednak gdy tylko znalazłam się pod klatką mojego bloku zobaczyłam Jamesa opierającego się o duży samochód, który wyglądał na coś wartego więcej niż moja roczna pensja. Przez chwilę stałam, wpatrując się w niego otępiała.
- Zamierzasz tu podejść, czy będziesz się tak gapić cały dzień? – warknął, odchodząc na krok od auta i zwracając się w moją stronę.
- Już… - starałam się brzmieć na pewną siebie, w czym żałośnie zawiodłam. – Skąd wiedziałeś, że będę wychodzić o tej porze?
- Nie wiedziałem. – Obszedł samochód i usiadł za kierownicą. Podążyłam w jego stronę i zajęłam miejsce pasażera z przodu.
- Nie musiałeś tego robić…
- Tak. Musiałem. – To ucięło naszą rozmowę. Nie chciałam zaczynać nowego tematu, chociaż miałam wiele pytań, na które musiałam znać odpowiedzieć. Wiedziałam, że James i tak nie będzie skory do konwersacji.
Zapowiadała się długa i stresująca podróż.

Kiedy siedzieliśmy cicho moje myśli odpływały w kierunku, który zaczynał już być klasykiem w mojej głowie. Myślałam o Noah i o tym, jak mnie traktował, a mimo to, jak bardzo zależało mi na tym, by nie przestawał. Tak żałośnie chciałam, by skupiał na mnie swoją uwagę, że potrafiłam nawet ignorować fakt, że pięć minut po pocałowaniu mnie, całował inną dziewczynę i wyglądał, jakby nie miał z tym żadnego problemu.
James prowadził samochód, a ja co jakiś czas zerkałam na niego, by dostrzec w jego twarzy jakąś zmianę, ale mimo moich desperackich prób, wciąż widziałam jedną i tę samą minę – wkurzoną minę. Chciałam włączyć radio, ale odsunął moją dłoń od włącznika stanowczym gestem. Westchnęłam i opadłam na siedzenie, krzyżując ręce na piersi.
- Mamy jechać przez trzy godziny w kompletnej ciszy? – mruknęłam, patrząc się przed siebie, niczym naburmuszone dziecko. Wiedziałam, że zachowuję się dziecinnie, ale on też nie próbował być zbyt dojrzały z tym całym zawsze pochmurnym nastawieniem do życia.
- Tak.
- Za co konkretnie aż tak mnie nienawidzisz? – zapytałam, odwracając się w jego stronę. Drgnął nieznacznie, ale wciąż z uporem wpatrywał się w jezdnię.
- Kto powiedział, że cię nienawidzę? – Powiedział to tak chłodnym tonem, że nie byłam pewna, czy zdawał sobie sprawę o co się mnie pytał.
- Ty. Cały czas jesteś dla mnie chamski.
- Jestem chamski dla wszystkich. – Wzruszył ramionami.
- Dobry argument – mruknęłam pod nosem i mogłabym przysiąc, że kąciki jego ust uniosły się nieznacznie, chociaż nie nazwałabym tego jeszcze uśmiechem.
- Wcale się nie paliłem do pracy z ludźmi, wiesz? Jestem tu, bo zmusiła mnie do tego Wielka Czwórka…
- To zauważyłam już podczas spotkania z nimi. Chyba masz wobec nich bardzo duży dług do spłacenia.
- Chyba mam – warknął, wracając do swojej starej, pochmurnej ekspresji.
- Jaki? – zapytałam, uśmiechając się jak ciekawskie dziecko w przedszkolu, ignorując jego minę. Chciałam wiedzieć, co takiego zrobił James i jeśli musiałam udawać idiotkę, by to z niego wyciągnąć – nie miałam oporów.
- Nie twoja sprawa.
- Ostatnio wiele rzeczy okazuje się jednak być częścią mojej sprawy, więc może jednak podzielisz się ze mną swoim sekretem? – Mój pogodny ton skrywał cały stres, który czułam, kiedy siedziałam tak blisko Jamesa. Wciąż nie byłam przyzwyczajona do przebywania z nim w jednym pomieszczeniu, szczególnie, kiedy jeden jego ruch mógł nas oboje wpędzić do grobu. No… Może tylko mnie, od kiedy James nie był do końca człowiekiem.
- Jeszcze jedno słowo, a zostawię cię na poboczu – zagroził.
- Nie możesz mnie zostawić na poboczu. Stróże by cię za to powiesili…
Nagle James gwałtownie zahamował, zjeżdżając na pobocze drogi.
- Wyłaź – warknął. Wyglądał, jakby nie żartował. Przełknęłam ślinę i zerknęłam za okno. Byliśmy na jednej z głównych dróg pomiędzy Londynem a Sheffield, ale wokoło znajdował się tylko i wyłącznie las. Dwa samochody wyminęły nas po prawej stronie.
- Poważnie? – zapytała, jąkając się, chociaż z całych sił starałam się wyglądać na pewną siebie. Ponownie charakter Jamesa dosłownie mnie zmiażdżył.
- Nie będę powtarzał ponownie – Pochylił się nade mną i otworzył drzwi po mojej stronie, a ja wstrzymałam oddech na te kilka sekund, kiedy był blisko mnie, uważając, by go nie dotknąć. – Już.
Odpięłam pasy i powoli wygramoliłam się z samochodu. Wciąż liczyłam na to, że James przyzna się do żartu i każe mi wsiąść spowrotem do samochodu, ale zamiast tego zatrzasnął za mną drzwi i wcisnął pedał gazu. Już po kilku sekundach odjeżdżał drogą w kierunku Sheffield.
Kilka długich chwil zajęło mi przyswojenie wszystkich informacji. Byłam sama, na kompletnie pustej drodze w środku lasu, a za kilka godzin powinnam znaleźć się w Sheffield, bo inaczej będę miała na głowie kilka bardzo poważnych i bardzo wymagających istot ponadnaturalnych… Po pierwsze brzmiało to wręcz śmiesznie, a po drugie… strasznie.
Odczekałam kilka minut, by się upewnić, że James nie planował tylko dać mi nauczkę i wrócić po mnie, gdy stracę nadzieję. W sumie nie powinnam się tego po nim spodziewać, jednak nadzieja matką głupich. Ruszyłam przed siebie, nie wiedząc co konkretnie chcę osiągnąć idąc w kierunku Sheffield. Na piechotę dotarłabym tam po kilku godzinach.
Wybawienie nadeszło już za następnym zakrętem, gdzie to przed oczami ukazał mi się przystanek autobusowy. Odetchnęłam z ulgą i usiadłam na ławce, w oczekiwaniu na następny autobus kursujący na tej trasie. Kilkaset metrów ode mnie stała tabliczka informująca, że w tamtym miejscu rozpoczynał się teren zabudowany. Wioska nie mogła mieć więcej niż pięć domów na krzyż, ale nie kwestionowałam znaków.
Na szczęście autobus przyjechał po piętnastu minutach. Kończył się wrzesień, a siedzenie na dworze szybko robiło się bardzo uciążliwe, kiedy zaczynał wiać silny, jesienny wiatr.
Kiedy przejeżdżaliśmy znajomymi dla mnie ulicami poczułam jak wielka gula tworzy się w moim gardle, ograniczając mi dostęp do powietrza. Żołądek przewrócił mi się na drugą stronę w proteście na wszystko to, co docierało teraz do mojej głowy, kiedy wspomnienia zdominowały wszystkie moje myśli.
Nie wiedziałam jak to możliwe, by tak nienawidzić, a zarazem czuć tak ogromny sentyment do jednego, nic nieznaczącego miejsca. Cieszyłam się, kiedy opuszczałam to miasto, ale teraz, kiedy wróciłam, czułam się, jakbym odwiedzała starych przyjaciół. Szczęśliwa, że tu jestem i szczęśliwa, że nie muszę zostać na długo. Akurat zaczynało kropić, kiedy autobus zatrzymał się na dworcu.
Rozejrzałam się naokoło, wyglądając za jakąkolwiek zmianą, ale wszystko tutaj wyglądało tak samo jak je zapamiętałam. Stare budynki koło dworca, ławki pomalowane na brzydki, popielaty kolor, nawet mała restauracja z domowej roboty jedzeniem wyglądała jakbym dopiero wczoraj jadła tam rybę z frytkami tuż przed odjazdem do Londynu.
Zdążyłam już przyzwyczaić się do szeptów w mojej głowie, więc kiedy znów je usłyszałam, zignorowałam je i ruszyłam w kierunku głównej drogi. Sierociniec był jakieś dziesięć minut drogi stąd.
Kiedy szepty się nasiliły, domyśliłam się, że za chwilę musi wydarzyć się coś niezwykłego. Zawsze tak było. Najpierw szepty, potem dziwactwa.
James zastąpił mi drogę na pierwszym skrzyżowaniu. No tak. Więc to dzisiaj zapowiadały szepty…
- Szybko się wyrobiłaś – skomentował, patrząc na mnie z góry.
- Spierdalaj. – Nikt nie mógł sobie wyobrazić, ile energii wymagało ode mnie wypowiedzenie tego słowa prosto w twarz Jamesa. Od razu też zaczęłam ich żałować, bo po jego minie widziałam, że nie poprawiło to jego stosunku do mnie. Jeśli wcześniej mnie nie nienawidził, to teraz na pewno to robił.
Przez widok budynku sierocińca dostałam dreszczy. Próbowałam ukryć gęsią skórkę na rękach, ale James chyba i tak wyczuł moje emocje, bo popatrzył się na mnie z jeszcze większym politowaniem niż zazwyczaj.
- Chyba będę musiała wejść tam sama – powiedziałam, zerkając na Jamesa. Stał obok mnie i obserwował okna sierocińca. Kątem oka widziałam, jak wyglądają przez nie zaciekawione dzieci. Kilkoro z nich pokazywało nas sobie palcami. Podejrzewałam, że połowa z nich jeszcze mnie pamiętała i informowała innych o moim niespodziewanym powrocie. – Możesz poczekać tutaj?
- Będę w barze po drugiej stronie ulicy. – Odwrócił się na pięcie i poszedł do małego budynku oddalonego od sierocińca o kilkanaście metrów. Idealne miejsce na ulokowanie baru…!
Wypuściłam powietrze, by powstrzymać się od komentarza na ten temat i powoli weszłam do środka sierocińca, starając się nie myśleć o uldze, jaką czułam opuszczając to miejsce.
Już w progu wpadła na mnie Rose, oplatając ramionka wokół moich bioder, bo tylko tam sięgała najwyżej.
- Jessie! – krzyknęła mała. Przykucnęłam, by ją przytulić. Jeśli była chociaż jedna rzecz, ze którą mogłam tęsknić będąc z daleka od Sheffield, była to właśnie ta drobniutka dziewczynka o praktycznie białych włosach i bladej cerze, ubrana w szarą, bezkształtną sukienkę.
- Rosie! – powiedziałam, przyciskając ją do swojej piersi. Przewróciłyśmy się i upadłam na tyłek, wciąż trzymając małą w swoich ramionach. Była jak moja młodsza siostra, od kiedy tylko pojawiła się w sierocińcu.
- Dlaczego nie powiedziałaś, że przyjeżdżasz? Spytam się pani McCormac czy mogę wyjść, to pójdziemy na lody, dobrze? Lubię lody. Pani Watson mówi, że jest za zimno na nie, ale Matt powiedział mi, że od lodów nie da się zachorować. Nasza mama zawsze dawała nam lody jak bolało nas gardło, a ona była najmądrzejsza na świecie, mądrzejsza nawet od ciebie, więc ona wiedziała, co jest dobre, a co złe…
- Dobrze, już dobrze. Zrób sobie przerwę na oddech  - zaśmiałam się. Tak bardzo się za nią stęskniłam.
- To idę poszukać pani McCormac! – Rose już wyrywała się z mojego uścisku, żeby pobiec do gabinetu dyrektorki.
- Poczekaj. Ja też mam jedną sprawę do załatwienia z panią McCormac – zatrzymałam dziewczynkę.
Zapukałam do drzwi na końcu korytarza, lecz zanim doczekałam się jakiejkolwiek odpowiedzi, z pokoju obok wyszła pani Watson, kobieta, którą wszyscy uważali za żyletę, chociaż ja w trakcie dorastania w sierocińcu zdążyłam zauważyć, że w rzeczywistości ma ona złote serce. Tylko pokazywała to w dziwny sposób.
Na przykład zawsze gdy pani Watson miała dyżur w kuchni, pozwalała dzieciom podjadać w trakcie gotowania, albo nakładała większe porcje deseru. A kiedy wychodziliśmy na dwór przypadkiem zapominała popatrzeć na zegarek, tak, że zawsze dostawaliśmy co najmniej dwadzieścia minut więcej czasu na zabawę.
- Jasmine Healy, co cię tutaj sprowadza? – zapytała kobieta w ciasnym koku, szczerze zaskoczona.
- Dzień dobry, pani Watson – przywitałam się z uśmiechem. – Szukam pani McCormac.
- Pani dyrektor wyjechała dzisiaj rano do Glasgow w interesach.
Ta informacja trochę zbiła mnie z tropu. Jeśli pani McCormac nie było w sierocińcu, kogo mogłam się spytać o informacje dotyczące mojej matki? Ona wydawała się jedyną osobą, która mogła cokolwiek wiedzieć…
- Czy mogę ci jakoś pomóc? – zapytała pani Watson. Spojrzałam na jej poważną, a zarazem dobroduszną twarz i westchnęłam.
- Chciałam… chciałam dowiedzieć się czegoś o moich rodzicach – wydukałam, patrząc w podłogę.
- Rodzicach? – Pani Watson wyglądała na zdezorientowaną. Rose spojrzała się na mnie z poziomu moich bioder, z pytaniem wymalowanym na twarzy. Nie chciałam przeprowadzać tej rozmowy przy niej. Pani Watson chyba zrozumiała o co mi chodzi, bo sięgnęła po klamkę gabinetu dyrektorki. – Wejdź, zobaczę, co mogę dla ciebie zrobić.
Posłuchałam się jej i zostawiłam milczącą Rose na korytarzu, każąc jej poczekać na mnie.
Pani Watson zamknęła za nami drzwi.
- Dlaczego nagle zapragnęłaś się tego dowiedzieć? Nigdy nie pytałaś…
- Wiem. Ale… Sytuacja się zmieniła – próbowałam się tłumaczyć. – Chciałabym dowiedzieć się wszystkiego o moich prawdziwych rodzicach.
Podkreśliłam słowo „prawdziwych”, żeby kobieta wiedziała, o kogo pytam. Nie miałam na myśli ludzi, którzy mnie wychowali, ale tych, którzy mnie poczęli.
- Nie wiem, czy mamy dostęp do takich informacji – mruknęła pani Watson pod nosem, przeszukując stos papierów, ukryty w szufladzie biurka. Podejrzewałam, że były tam karty wszystkich wychowanków domu dziecka.
Kiedy nie znalazła niczego w szufladzie, wstała od biurka i zaczęła szukać czegoś na półce z wielkimi teczkami, tak starymi i tak wypchanymi, że zaczynały się rozdzierać na rogach.
W końcu wyciągnęła jedną z teczek i upuściła ją na biurko.
- To twój rocznik – wytłumaczyła, otwierając teczkę. Moja karta leżała na samym wierzchu, więc nie miała problemów ze znalezieniem jej.
- Czy jest tam coś o mojej mamie? – zapytałam, kiedy pani Watson nie odzywała się od dobrej chwili, przelatując szybko wzrokiem po linijkach tekstu na kilku luźnych stronach mojej historii.
- Nic nie widzę – szepnęła, nie przestając czytać. – Wydaje mi się, że nie udostępniono nam informacji o twojej biologicznej matce… Jedynie imię i nazwisko.
- To też coś – powiedziałam, wyciągając notes, gotowa do zapisania wszystkiego, co mogłoby mi się przydać.
- Eleanor Glowtown. Tak tutaj pisze – powiedziała pani Watson, kiedy podniosłam głowę znad notatnika z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Glowtown? Skądś kojarzyłam to nazwisko, ale nie mogłam sobie przypomnieć skąd. – Jest tutaj też adres szpitala, w którym się urodziłaś.
Zapisałam nazwisko mojej matki i adres szpitala, po czym odłożyłam notatnik do torebki i spojrzałam na panią Watson. Wciąż czytała moją kartę.
- Coś jeszcze? – zawahałam się, z dłonią w połowie drogi po zeszyt.
- Nie… tylko… Tutaj jest błąd. Przy rubryce z imieniem twojego ojca ktoś napisał Benedykt, ale twój biologiczny ojciec jest przecież nieznany.
- A co z nazwiskiem? Ktoś dopisał też nazwisko? – zaciekawiłam się. To mogła być jakaś poszlaka, prawda? Albo kiepski żart…
- Nie. Jest tylko „Benedykt”. Nie przejmuj się tym, pewnie któreś z dzieci się tutaj bawiło i zrobiło głupi dowcip. – Pani Watson wzruszyła ramionami i zamknęła moją kartę w teczce, po czym odłożyła ją na miejsce na półce.
I nagle, zupełnie niespodziewanie znów usłyszałam szepty, lecz tym razem znacznie bliżej. Wiem, że brzmiało to niedorzecznie, jak gdyby mój umysł mógł się w ogóle poruszać, oddalać i przybliżać. Ale wcześniej szepty brzmiały, jak gdybym zanurzyła się w wodzie i wszystko zaczynało być zniekształcone przez płyn. Teraz czułam, że ktoś szepce prosto do mojego ucha. I mogłam zrozumieć każde słowo.
- Znajdź go, zanim on znajdzie ciebie. Znajdź go, zanim on znajdzie ciebie. Znajdź go, zanim on znajdzie ciebie… - i tak bez ustanku. Gęsia skórka wystąpiła na moje ramiona, a na karku poczułam kropelkę zimnego potu, torującą sobie drogę między moimi łopatkami.
- Jasmine? – usłyszałam zaniepokojony głos pani Watson i szybko skupiłam puste spojrzenie na jej twarzy.
- Tak? – zapytałam, zmuszając struny głosowe do pracy.
- Wszystko w porządku? Wyglądasz na roztrzęsioną – powiedziała cicho. – Przyrzekam ci, że to tylko niewinny dowcip, twoja karta nie została zniszczona…
- Tak, wiem… Po prostu dowiedziałam się dzisiaj trochę rzeczy, przed którymi uciekałam przez większość swojego życia. – Postanowiłam grać z tym, co podała mi pani Watson i udawać, że moją reakcję wywołała nasza wcześniejsza rozmowa. Nie chciałam tłumaczyć jej, że słyszę głosy, które podpowiadają mi, że ktoś niebezpieczny próbuje mnie znaleźć.
- Rozumiem. – Pani Watson pokiwała głową i przez chwilę zobaczyłam w niej starą, dobrą kobietę, która wbrew pozorom naprawdę przyjmowała się każdym wychowankiem sierocińca.
Szepty ustały tak szybko jak się rozpoczęły.

3 komentarze:

  1. Wspaniały rozdział! :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Zrobiło się naprawdę jeszcze bardziej ciekawie. Były pytania, ale teraz jest ich jeszcze wiecej! Z niecierpliwością, czekam na kolejny! :)x

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Smutno zastanawiam się czy coś tutaj się jeszcze pojawi ;<

      Usuń