Rozdzieliliśmy się po powrocie do
domu. Zgubiłam się w tłumie i w swoich myślach. Czy to naprawdę się wydarzyło?
Znowu?!
Na ustach wciąż czułam jego smak,
w myślach odgrywałam moment, w którym przyciągnął mnie do siebie, a nasze ciała
momentalnie się do siebie dopasowały, rzeczywistość wokół mnie była rozmazana.
Usiadłam na fotelu w rogu salonu,
z daleka od tłumu i wszystkich znajomych twarzy.
Patrzyłam się przed siebie, gdy
nagle Noah wszedł do salonu i jak zawsze przyciągnął moją uwagę. Nie mogłam
uwierzyć, że zachowywał się tak naturalnie, jak gdyby zupełnie nic się nie
wydarzyło. Przeszedł przez pokój i usiadł na kanapie koło jakiejś rudowłosej,
szczupłej dziewczyny. Wyglądała, jakby przez ostatnie trzy dni nie miała nic w
ustach.
Nie słyszałam ich rozmowy, ale
widziałam, jak Noah pochyla się nad nią, by powiedzieć jej coś na ucho,
widziałam gęsią skórkę na jej ramionach i wiedziałam wtedy, że ona, tak jak ja,
nie jest obojętna na obecność chłopaka. Uśmiechnęła się i potargała mu włosy,
jak gdyby był jej młodszym bratem, chociaż zrobiła to tak delikatnie, że trudno
było mi uwierzyć w taki zbieg okoliczności. Pocałował ją w policzek, a
niewidzialna igła wbiła się mocno w moje serce.
Pocałunek w policzek to nie powód
do zazdrości. Szczególnie, kiedy nie wiesz, jakie są relacje między tobą, a
osobą, na którą patrzysz. A jednak zabolało. A bolało jeszcze bardziej, kiedy
dziewczyna przekręciła głowę w jego stronę i pocałowała go delikatnie w usta.
Zupełnie nie jak siostra.
Bardziej zaskoczony ode mnie był
chyba tylko Noah, a jednak nie odsunął głowy, tylko z powagą patrzył się na jej
usta. Powiedział coś, nie wykazując odrobiny rozbawienia, a ona zaśmiała się i
pocałowała go znowu. Wzruszyła ramionami.
Z jednej strony chciałam
wiedzieć, o czym rozmawiają, ale z drugiej, o wiele silniejszej strony,
chciałam zapaść się pod ziemie i wyrzucić ten obraz z mojej pamięci już na
zawsze. Odwróciłam zaszklone spojrzenie.
Przed chwilą czułam się
szczęśliwa w ramionach Noah, a teraz patrzyłam, jak całuje kogoś innego. Jak to
świadczyło o mnie? Jak to świadczyło o nim?
Z nikąd przede mną pojawiła się
Sophie.
- Jak się bawisz Jas? –
powiedziała głośno, przekrzykując muzykę.
- Beznadziejnie – mruknęłam,
unikając jej spojrzenie. Nie chciałam, by zobaczyła po mnie, że jestem o krok
od załamania się na oczach tych wszystkich ludzi zebranych w pokoju. – Chcę
wracać do domu i przespać się trochę.
- Też o tym myślałam. Sam
powiedział, że może nas zawieźć, nic dzisiaj nie pił.
Przypomniałam sobie Sama, który
grał na bębnach w zespole z Oliverem i Noah, wyglądał na rozsądnego. Kiwnęłam
głową i dałam się zaprowadzić na zewnątrz, ignorując Noah i rudowłosą
dziewczynę, którzy wciąż siedzieli na kanapie w salonie. Nie zerknęłam, by
dowiedzieć się co konkretnie robili.
Wróciliśmy rozklekotanym fordem
Anglią Sama do naszego mieszkania. Na górze obie usiadłyśmy przy blacie kuchennym
i zamilkłyśmy. Chyba żadna z nas nie miała ochoty iść jeszcze do łóżka.
- Muszę ci coś powiedzieć –
odezwała się w końcu Sophie. – To znaczy… Chyba już wiesz, ale i tak chciałam
ci to powiedzieć osobiście, bo ostatnio nie byłam zbyt dobrą przyjaciółką.
- Bywało gorzej. – Próbowałam
rozładować sytuację, ale chyba mi nie wyszło, bo żadna z nas nie była w
nastroju na żarty. – Co takiego chciałaś mi powiedzieć?
- Ja i Oliver wróciliśmy do
siebie… i przepraszam, że tak cię ignorowałam ostatnio.
- Nic się nie stało – mruknęłam.
– Ja też chcę ci coś powiedzieć.
- Tak?
Wpatrzyłam się w swoje dłonie.
- Noah mnie pocałował…
- Dzisiaj?! – Sophie wyglądała na
zaskoczoną.
- Tak. Ale to nie ważne. Minutę
później całował już inną, więc chyba powinnam podejść do tego tak jak on –
zapomnieć, zanim zrobi się z tego coś poważnego.
Miałam łzy w oczach, ale nie
dawałam po sobie poznać, jak bardzo roztrzęsiona się wtedy czułam. Sophie
złapała moje dłonie i ścisnęła je mocno, pocieszająco. Właśnie dlatego unikałam
jakichkolwiek zwierzeń, nienawidziłam tego uczucia słabości, jakie dawali mi
ludzie, którym mnie było szkoda.
- Nie musisz tego robić. Wszystko
w porządku – powiedziałam, zabierając dłonie z jej uścisku i chowając je między
kolanami. – Wszystko jest okay – powtórzyłam, żeby przekonać samą siebie,
zabrzmiało bardziej wiarygodnie niż za pierwszym razem.
- Nie udawaj, Jas. Wiem, jak się
czujesz. Przecież wiem, że zawsze chciałaś być z Noah.
- Wcale nie… - Głos mi się
załamał, co kompletnie zepsuło cały efekt. Starłam szybko łzy z policzków i
wstałam od stołu, idąc do swojej sypialni. Nie chciałam, żeby Sophie widziała
jak płaczę.
- Może pójdziemy gdzieś jutro
razem? Spędzimy cały, babski dzień na mieście, albo coś?
- Nie mogę, jutro jadę do
Sheffield. – Przypomniałam sobie, że nie miałam jeszcze okazji, by powiadomić
Sophie o swoich planach. – Chcę odwiedzić sierociniec.
- Ty nigdy nie chcesz go
odwiedzać. – Sophie powiedziała coś, co tylko my dwie mogłyśmy wiedzieć, a
tylko ona mogła wypowiedzieć na głos.
- Kiedyś trzeba się przełamać –
szepnęłam i zamknęłam za sobą drzwi swojej sypialni.
Obudziłam się o świcie z planem w
mojej głowie. Postanowiłam ignorować fakt, że James miał mi towarzyszyć podczas
podróży do Sheffield. Nie odezwał się do mnie ani razu od czasu naszej wizyty w
Świecie Stróży, a więc stwierdziłam, że nie obchodzi go to, co rozkazała mu
Rada Czterech. Zarezerwowałam bilet pociągowy i zebrałam się do wyjścia przed
ósma rano, by nie obudzić Sophie.
Jednak gdy tylko znalazłam się
pod klatką mojego bloku zobaczyłam Jamesa opierającego się o duży samochód,
który wyglądał na coś wartego więcej niż moja roczna pensja. Przez chwilę
stałam, wpatrując się w niego otępiała.
- Zamierzasz tu podejść, czy
będziesz się tak gapić cały dzień? – warknął, odchodząc na krok od auta i
zwracając się w moją stronę.
- Już… - starałam się brzmieć na
pewną siebie, w czym żałośnie zawiodłam. – Skąd wiedziałeś, że będę wychodzić o
tej porze?
- Nie wiedziałem. – Obszedł
samochód i usiadł za kierownicą. Podążyłam w jego stronę i zajęłam miejsce
pasażera z przodu.
- Nie musiałeś tego robić…
- Tak. Musiałem. – To ucięło
naszą rozmowę. Nie chciałam zaczynać nowego tematu, chociaż miałam wiele pytań,
na które musiałam znać odpowiedzieć. Wiedziałam, że James i tak nie będzie
skory do konwersacji.
Zapowiadała się długa i
stresująca podróż.
Kiedy siedzieliśmy cicho moje
myśli odpływały w kierunku, który zaczynał już być klasykiem w mojej głowie.
Myślałam o Noah i o tym, jak mnie traktował, a mimo to, jak bardzo zależało mi
na tym, by nie przestawał. Tak żałośnie chciałam, by skupiał na mnie swoją
uwagę, że potrafiłam nawet ignorować fakt, że pięć minut po pocałowaniu mnie,
całował inną dziewczynę i wyglądał, jakby nie miał z tym żadnego problemu.
James prowadził samochód, a ja co
jakiś czas zerkałam na niego, by dostrzec w jego twarzy jakąś zmianę, ale mimo
moich desperackich prób, wciąż widziałam jedną i tę samą minę – wkurzoną minę.
Chciałam włączyć radio, ale odsunął moją dłoń od włącznika stanowczym gestem.
Westchnęłam i opadłam na siedzenie, krzyżując ręce na piersi.
- Mamy jechać przez trzy godziny
w kompletnej ciszy? – mruknęłam, patrząc się przed siebie, niczym naburmuszone
dziecko. Wiedziałam, że zachowuję się dziecinnie, ale on też nie próbował być
zbyt dojrzały z tym całym zawsze pochmurnym nastawieniem do życia.
- Tak.
- Za co konkretnie aż tak mnie
nienawidzisz? – zapytałam, odwracając się w jego stronę. Drgnął nieznacznie,
ale wciąż z uporem wpatrywał się w jezdnię.
- Kto powiedział, że cię
nienawidzę? – Powiedział to tak chłodnym tonem, że nie byłam pewna, czy zdawał
sobie sprawę o co się mnie pytał.
- Ty. Cały czas jesteś dla mnie
chamski.
- Jestem chamski dla wszystkich.
– Wzruszył ramionami.
- Dobry argument – mruknęłam pod
nosem i mogłabym przysiąc, że kąciki jego ust uniosły się nieznacznie, chociaż
nie nazwałabym tego jeszcze uśmiechem.
- Wcale się nie paliłem do pracy
z ludźmi, wiesz? Jestem tu, bo zmusiła mnie do tego Wielka Czwórka…
- To zauważyłam już podczas
spotkania z nimi. Chyba masz wobec nich bardzo duży dług do spłacenia.
- Chyba mam – warknął, wracając
do swojej starej, pochmurnej ekspresji.
- Jaki? – zapytałam, uśmiechając
się jak ciekawskie dziecko w przedszkolu, ignorując jego minę. Chciałam
wiedzieć, co takiego zrobił James i jeśli musiałam udawać idiotkę, by to z
niego wyciągnąć – nie miałam oporów.
- Nie twoja sprawa.
- Ostatnio wiele rzeczy okazuje
się jednak być częścią mojej sprawy, więc może jednak podzielisz się ze
mną swoim sekretem? – Mój pogodny ton skrywał cały stres, który czułam, kiedy
siedziałam tak blisko Jamesa. Wciąż nie byłam przyzwyczajona do przebywania z
nim w jednym pomieszczeniu, szczególnie, kiedy jeden jego ruch mógł nas oboje
wpędzić do grobu. No… Może
tylko mnie, od kiedy James nie był do końca człowiekiem.
- Jeszcze jedno słowo, a zostawię
cię na poboczu – zagroził.
- Nie możesz mnie zostawić na
poboczu. Stróże by cię za to powiesili…
Nagle James gwałtownie zahamował,
zjeżdżając na pobocze drogi.
- Wyłaź – warknął. Wyglądał,
jakby nie żartował. Przełknęłam ślinę i zerknęłam za okno. Byliśmy na jednej z
głównych dróg pomiędzy Londynem a Sheffield, ale wokoło znajdował się tylko i
wyłącznie las. Dwa samochody wyminęły nas po prawej stronie.
- Poważnie? – zapytała, jąkając
się, chociaż z całych sił starałam się wyglądać na pewną siebie. Ponownie
charakter Jamesa dosłownie mnie zmiażdżył.
- Nie będę powtarzał ponownie –
Pochylił się nade mną i otworzył drzwi po mojej stronie, a ja wstrzymałam
oddech na te kilka sekund, kiedy był blisko mnie, uważając, by go nie dotknąć.
– Już.
Odpięłam pasy i powoli
wygramoliłam się z samochodu. Wciąż liczyłam na to, że James przyzna się do
żartu i każe mi wsiąść spowrotem do samochodu, ale zamiast tego zatrzasnął za
mną drzwi i wcisnął pedał gazu. Już po kilku sekundach odjeżdżał drogą w
kierunku Sheffield.
Kilka długich chwil zajęło mi
przyswojenie wszystkich informacji. Byłam sama, na kompletnie pustej drodze w
środku lasu, a za kilka godzin powinnam znaleźć się w Sheffield, bo inaczej
będę miała na głowie kilka bardzo poważnych i bardzo wymagających istot
ponadnaturalnych… Po pierwsze brzmiało to wręcz śmiesznie, a po drugie…
strasznie.
Odczekałam kilka minut, by się
upewnić, że James nie planował tylko dać mi nauczkę i wrócić po mnie, gdy
stracę nadzieję. W sumie nie powinnam się tego po nim spodziewać, jednak
nadzieja matką głupich. Ruszyłam przed siebie, nie wiedząc co konkretnie chcę
osiągnąć idąc w kierunku Sheffield. Na piechotę dotarłabym tam po kilku
godzinach.
Wybawienie nadeszło już za
następnym zakrętem, gdzie to przed oczami ukazał mi się przystanek autobusowy.
Odetchnęłam z ulgą i usiadłam na ławce, w oczekiwaniu na następny autobus
kursujący na tej trasie. Kilkaset metrów ode mnie stała tabliczka informująca,
że w tamtym miejscu rozpoczynał się teren zabudowany. Wioska nie mogła mieć
więcej niż pięć domów na krzyż, ale nie kwestionowałam znaków.
Na szczęście autobus przyjechał
po piętnastu minutach. Kończył się wrzesień, a siedzenie na dworze szybko
robiło się bardzo uciążliwe, kiedy zaczynał wiać silny, jesienny wiatr.
Kiedy przejeżdżaliśmy znajomymi
dla mnie ulicami poczułam jak wielka gula tworzy się w moim gardle,
ograniczając mi dostęp do powietrza. Żołądek przewrócił mi się na drugą stronę
w proteście na wszystko to, co docierało teraz do mojej głowy, kiedy
wspomnienia zdominowały wszystkie moje myśli.
Nie wiedziałam jak to możliwe, by
tak nienawidzić, a zarazem czuć tak ogromny sentyment do jednego, nic
nieznaczącego miejsca. Cieszyłam się, kiedy opuszczałam to miasto, ale teraz,
kiedy wróciłam, czułam się, jakbym odwiedzała starych przyjaciół. Szczęśliwa,
że tu jestem i szczęśliwa, że nie muszę zostać na długo. Akurat zaczynało
kropić, kiedy autobus zatrzymał się na dworcu.
Rozejrzałam się naokoło,
wyglądając za jakąkolwiek zmianą, ale wszystko tutaj wyglądało tak samo jak je
zapamiętałam. Stare budynki koło dworca, ławki pomalowane na brzydki, popielaty
kolor, nawet mała restauracja z domowej roboty jedzeniem wyglądała jakbym
dopiero wczoraj jadła tam rybę z frytkami tuż przed odjazdem do Londynu.
Zdążyłam już przyzwyczaić się do
szeptów w mojej głowie, więc kiedy znów je usłyszałam, zignorowałam je i
ruszyłam w kierunku głównej drogi. Sierociniec był jakieś dziesięć minut drogi
stąd.
Kiedy szepty się nasiliły,
domyśliłam się, że za chwilę musi wydarzyć się coś niezwykłego. Zawsze tak
było. Najpierw szepty, potem dziwactwa.
James zastąpił mi drogę na
pierwszym skrzyżowaniu. No tak. Więc to dzisiaj zapowiadały szepty…
- Szybko się wyrobiłaś –
skomentował, patrząc na mnie z góry.
- Spierdalaj. – Nikt nie mógł
sobie wyobrazić, ile energii wymagało ode mnie wypowiedzenie tego słowa prosto
w twarz Jamesa. Od razu też zaczęłam ich żałować, bo po jego minie widziałam,
że nie poprawiło to jego stosunku do mnie. Jeśli wcześniej mnie nie
nienawidził, to teraz na pewno to robił.
Przez widok budynku sierocińca dostałam
dreszczy. Próbowałam ukryć gęsią skórkę na rękach, ale James chyba i tak wyczuł
moje emocje, bo popatrzył się na mnie z jeszcze większym politowaniem niż
zazwyczaj.
- Chyba będę musiała wejść tam
sama – powiedziałam, zerkając na Jamesa. Stał obok mnie i obserwował okna
sierocińca. Kątem oka widziałam, jak wyglądają przez nie zaciekawione dzieci.
Kilkoro z nich pokazywało nas sobie palcami. Podejrzewałam, że połowa z nich
jeszcze mnie pamiętała i informowała innych o moim niespodziewanym powrocie. –
Możesz poczekać tutaj?
- Będę w barze po drugiej stronie
ulicy. – Odwrócił się na pięcie i poszedł do małego budynku oddalonego od
sierocińca o kilkanaście metrów. Idealne miejsce na ulokowanie baru…!
Wypuściłam powietrze, by
powstrzymać się od komentarza na ten temat i powoli weszłam do środka
sierocińca, starając się nie myśleć o uldze, jaką czułam opuszczając to
miejsce.
Już w progu wpadła na mnie Rose,
oplatając ramionka wokół moich bioder, bo tylko tam sięgała najwyżej.
- Jessie! – krzyknęła mała.
Przykucnęłam, by ją przytulić. Jeśli była chociaż jedna rzecz, ze którą mogłam
tęsknić będąc z daleka od Sheffield, była to właśnie ta drobniutka dziewczynka
o praktycznie białych włosach i bladej cerze, ubrana w szarą, bezkształtną
sukienkę.
- Rosie! – powiedziałam,
przyciskając ją do swojej piersi. Przewróciłyśmy się i upadłam na tyłek, wciąż
trzymając małą w swoich ramionach. Była jak moja młodsza siostra, od kiedy
tylko pojawiła się w sierocińcu.
- Dlaczego nie powiedziałaś, że
przyjeżdżasz? Spytam się pani McCormac czy mogę wyjść, to pójdziemy na lody,
dobrze? Lubię lody. Pani Watson mówi, że jest za zimno na nie, ale Matt
powiedział mi, że od lodów nie da się zachorować. Nasza mama zawsze dawała nam
lody jak bolało nas gardło, a ona była najmądrzejsza na świecie, mądrzejsza
nawet od ciebie, więc ona wiedziała, co jest dobre, a co złe…
- Dobrze, już dobrze. Zrób sobie
przerwę na oddech - zaśmiałam się. Tak
bardzo się za nią stęskniłam.
- To idę poszukać pani McCormac!
– Rose już wyrywała się z mojego uścisku, żeby pobiec do gabinetu dyrektorki.
- Poczekaj. Ja też mam jedną
sprawę do załatwienia z panią McCormac – zatrzymałam dziewczynkę.
Zapukałam do drzwi na końcu
korytarza, lecz zanim doczekałam się jakiejkolwiek odpowiedzi, z pokoju obok
wyszła pani Watson, kobieta, którą wszyscy uważali za żyletę, chociaż ja w
trakcie dorastania w sierocińcu zdążyłam zauważyć, że w rzeczywistości ma ona
złote serce. Tylko pokazywała to w dziwny sposób.
Na przykład zawsze gdy pani
Watson miała dyżur w kuchni, pozwalała dzieciom podjadać w trakcie gotowania,
albo nakładała większe porcje deseru. A kiedy wychodziliśmy na dwór przypadkiem
zapominała popatrzeć na zegarek, tak, że zawsze dostawaliśmy co najmniej
dwadzieścia minut więcej czasu na zabawę.
- Jasmine Healy, co cię tutaj
sprowadza? – zapytała kobieta w ciasnym koku, szczerze zaskoczona.
- Dzień dobry, pani Watson –
przywitałam się z uśmiechem. – Szukam pani McCormac.
- Pani dyrektor wyjechała dzisiaj
rano do Glasgow w interesach.
Ta informacja trochę zbiła mnie z
tropu. Jeśli pani McCormac nie było w sierocińcu, kogo mogłam się spytać o
informacje dotyczące mojej matki? Ona wydawała się jedyną osobą, która mogła
cokolwiek wiedzieć…
- Czy mogę ci jakoś pomóc? –
zapytała pani Watson. Spojrzałam na jej poważną, a zarazem dobroduszną twarz i
westchnęłam.
- Chciałam… chciałam dowiedzieć
się czegoś o moich rodzicach – wydukałam, patrząc w podłogę.
- Rodzicach? – Pani Watson
wyglądała na zdezorientowaną. Rose spojrzała się na mnie z poziomu moich bioder,
z pytaniem wymalowanym na twarzy. Nie chciałam przeprowadzać tej rozmowy przy
niej. Pani Watson chyba zrozumiała o co mi chodzi, bo sięgnęła po klamkę
gabinetu dyrektorki. – Wejdź, zobaczę, co mogę dla ciebie zrobić.
Posłuchałam się jej i zostawiłam
milczącą Rose na korytarzu, każąc jej poczekać na mnie.
Pani Watson zamknęła za nami
drzwi.
- Dlaczego nagle zapragnęłaś się
tego dowiedzieć? Nigdy nie pytałaś…
- Wiem. Ale… Sytuacja się
zmieniła – próbowałam się tłumaczyć. – Chciałabym dowiedzieć się wszystkiego o
moich prawdziwych rodzicach.
Podkreśliłam słowo „prawdziwych”,
żeby kobieta wiedziała, o kogo pytam. Nie miałam na myśli ludzi, którzy mnie
wychowali, ale tych, którzy mnie poczęli.
- Nie wiem, czy mamy dostęp do
takich informacji – mruknęła pani Watson pod nosem, przeszukując stos papierów,
ukryty w szufladzie biurka. Podejrzewałam, że były tam karty wszystkich
wychowanków domu dziecka.
Kiedy nie znalazła niczego w
szufladzie, wstała od biurka i zaczęła szukać czegoś na półce z wielkimi
teczkami, tak starymi i tak wypchanymi, że zaczynały się rozdzierać na rogach.
W końcu wyciągnęła jedną z teczek
i upuściła ją na biurko.
- To twój rocznik – wytłumaczyła,
otwierając teczkę. Moja karta leżała na samym wierzchu, więc nie miała
problemów ze znalezieniem jej.
- Czy jest tam coś o mojej mamie?
– zapytałam, kiedy pani Watson nie odzywała się od dobrej chwili, przelatując
szybko wzrokiem po linijkach tekstu na kilku luźnych stronach mojej historii.
- Nic nie widzę – szepnęła, nie
przestając czytać. – Wydaje mi się, że nie udostępniono nam informacji o twojej
biologicznej matce… Jedynie imię i nazwisko.
- To też coś – powiedziałam,
wyciągając notes, gotowa do zapisania wszystkiego, co mogłoby mi się przydać.
- Eleanor Glowtown. Tak tutaj
pisze – powiedziała pani Watson, kiedy podniosłam głowę znad notatnika z
nieodgadnionym wyrazem twarzy. Glowtown? Skądś kojarzyłam to nazwisko, ale nie
mogłam sobie przypomnieć skąd. – Jest tutaj też adres szpitala, w którym się
urodziłaś.
Zapisałam nazwisko mojej matki i
adres szpitala, po czym odłożyłam notatnik do torebki i spojrzałam na panią
Watson. Wciąż czytała moją kartę.
- Coś jeszcze? – zawahałam się, z
dłonią w połowie drogi po zeszyt.
- Nie… tylko… Tutaj jest błąd.
Przy rubryce z imieniem twojego ojca ktoś napisał Benedykt, ale twój
biologiczny ojciec jest przecież nieznany.
- A co z nazwiskiem? Ktoś dopisał
też nazwisko? – zaciekawiłam się. To mogła być jakaś poszlaka, prawda? Albo
kiepski żart…
- Nie. Jest tylko „Benedykt”.
Nie przejmuj się tym, pewnie któreś z dzieci się tutaj bawiło i zrobiło głupi
dowcip. – Pani Watson wzruszyła ramionami i zamknęła moją kartę w teczce, po
czym odłożyła ją na miejsce na półce.
I nagle, zupełnie niespodziewanie
znów usłyszałam szepty, lecz tym razem znacznie bliżej. Wiem, że brzmiało to
niedorzecznie, jak gdyby mój umysł mógł się w ogóle poruszać, oddalać i
przybliżać. Ale wcześniej szepty brzmiały, jak gdybym zanurzyła się w wodzie i
wszystko zaczynało być zniekształcone przez płyn. Teraz czułam, że ktoś szepce
prosto do mojego ucha. I mogłam zrozumieć każde słowo.
- Znajdź go, zanim on znajdzie
ciebie. Znajdź go, zanim on znajdzie ciebie. Znajdź go, zanim on znajdzie
ciebie… - i tak bez ustanku. Gęsia skórka wystąpiła na moje ramiona, a na karku
poczułam kropelkę zimnego potu, torującą sobie drogę między moimi łopatkami.
- Jasmine? – usłyszałam
zaniepokojony głos pani Watson i szybko skupiłam puste spojrzenie na jej
twarzy.
- Tak? – zapytałam, zmuszając
struny głosowe do pracy.
- Wszystko w porządku? Wyglądasz
na roztrzęsioną – powiedziała cicho. – Przyrzekam ci, że to tylko niewinny
dowcip, twoja karta nie została zniszczona…
- Tak, wiem… Po prostu
dowiedziałam się dzisiaj trochę rzeczy, przed którymi uciekałam przez większość
swojego życia. – Postanowiłam grać z tym, co podała mi pani Watson i udawać, że
moją reakcję wywołała nasza wcześniejsza rozmowa. Nie chciałam tłumaczyć jej,
że słyszę głosy, które podpowiadają mi, że ktoś niebezpieczny próbuje mnie
znaleźć.
- Rozumiem. – Pani Watson
pokiwała głową i przez chwilę zobaczyłam w niej starą, dobrą kobietę, która
wbrew pozorom naprawdę przyjmowała się każdym wychowankiem sierocińca.
Szepty ustały tak szybko jak się
rozpoczęły.